Ruszyłem. Ścieżka czasami się pojawiała żeby zaraz zniknąć. Wielokrotnie przechodziła przez większe i mniejsze strumienie. Musiałem być niesamowicie uważny. Jedna ścięta liana mogła wskazać odpowiedni kierunek. Wielokrotnie się zatrzymywałem i krążyłem w poszukiwaniu śladu, musiałem wyrąbywać sobie ścieżkę lub brodzić po pas w wodzie. Nie odnalazłem żadnego z punktów wcześniej opisywanych przez życzliwych mi Dajaków z Tangiung Lokang. Byłem wykończony i trochę wystraszony. Wniosek był jeden: to rzeczywiście nie jest takie proste! Jeśli tak dalej będzie to jedyną rozsądną opcją będzie odwrót. Jedyną pocieszającą myślą było, że wiedziałem którędy wracać. Po 6 godzinach takiej ciuciubabki dotarłem do bardzo wyraźnej ścieżki odbijającej w górę zbocza. Ale to nie była dobra droga. Po kolejnych godzinach marszu musiałem wrócić z powrotem do rzeki gdzie oprócz zmroku zastała mnie burza.
Burze w dżungli są straszne. Nasiąknięte konary olbrzymich, starych drzew obrywają się pod własnym ciężarem i spadają. Bardzo łatwo można oberwać takim konarem w głowę, bo w czasie tropikalnego deszczu mało co widać i słychać - olbrzymie krople ulewy odbijają się od gęstej roślinności z hałasem i zagłuszają nawet myśli.
Noc w lesie tropikalnym zapada w ciągu dosłownie kilku minut. Wiedziałem, że mam mało czasu. Zebrałem kilka niewielkich świeżo ściętych patyków oraz kawałek liany i zawiesiłem na nich plandekę żeby schować wszystkie rzeczy przed deszczem. Zacząłem zbierać chrust, co wcale nie jest takie proste, bo w równikowej wilgoci prawie nic nie jest suche. Rozpaliłem ogień i zrobiłem nad nim zadaszenie, jak nauczyli mnie Dajakowie. Zrobiłem sobie nawet łóżko z bambusa. Zasnąłem szybko, ale nie na długo, bo obudziło mnie ugryzienie. Zaraz potem poczułem kolejne i zapaliłem czołówkę żeby zobaczyć napastnika. Byłem otoczony przez armię mrówek. Ich jad jest tak silny jak ukąszenie osy. Wszystkie moje rzeczy też były całe w mrówkach. Mrówki były wszędzie, w pozycjach bojowych jak by na coś czekał, kiedy się ruszyłem, a to im się nie podobało, gryzły. Wstałem wykonując jak najmniej ruchów prowokujących moich niespodziewanych gości i wyszedłem na deszcz. Stałem, wielki krople kapały mi na głowę, był środek nocy, głęboka dżungla. Nie za bardzo wiedziałem gdzie dokładnie jestem. W głowie miałem kłębek myśli, najbardziej wyraźną z nich była „Paweł nie minęło nawet 24 godziny, a ty jesteś w totalnej dupie”.
Na szczęście okazało się, że mrówki nie były zainteresowane mną tylko ćmami zwabionymi zapachem potu i kiedy przeniosłem wszystkie rzeczy w inne miejsca dały mi spokój.
Trzeciego dnia spotkałem czterech przewodników-tragarzy i niemieckiego turystę Timo. Pytałem o ścieżkę, jednak Timo jej nie widział, był prowadzony przez swoich dobrze opłaconych przewodników. Powiedzieli mi też o ostatnim tragicznym wypadku w okolicy: turysta złamał nogę, wysłał tragarzy po pomoc, ale nigdy go nie znaleźli.
Przede mną był najcięższy odcinek. Musiałem iść cały czas korytem rzeki, mijając wiele bocznych strumyków. Tylko dzięki śladom moich poprzedników wiedziałem, że jestem na dobrej drodze. Bawiliście się kiedyś w tropiciela śladów? To coś takiego, tylko od dobrze wypatrzonej złamanej gałązki zależy twoje życie.
Dzięki temu, że szedłem prawie cały czas w wodzie, miałem co pić. Piłem wodę prosto z rzeczki, w moim budżecie ani plecaku nie było miejsca na urządzenie filtrujące. Jadłem przeważnie ryż, rano z cukrem, suszonymi owocami i mlekiem w proszku, wieczorem z suszoną rybą.